Doktor Jekyll i Mister Hyde. Lexus IS 300.
Doktor Jekyll z powieści Roberta Louisa Stevensona stworzył miksturę, by uwolnić się od dualizmu ludzkiej natury rozdartej pomiędzy empatią a egoizmem. Dzięki niej powołał do życia swoje mroczne alter ego – Mister Hyde’a. Osiągnięcie kompromisu w jednym ciele było dla doktora Jekyll’a niemożliwe.
Nowy IS 300 nie jest samochodem bezkompromisowym. Nie jest też niezgułą bez własnego zdania i charakteru zagubioną pośród konkurentów, czyli BMW serii 3, Audi A4 i Mercedesa klasy C. Daleko mu do klasowego osiłka i do zahukanego nerda. Mam teorię, że nad jego powstaniem pracowały dwa zupełnie inne zespoły. Dzięki temu nowy IS jest doktorem Jekyllem zaprzyjaźnionym z panem Hydem. Jednak od czasu do czasu… Ale po kolei.
SCENA 1. CZARNOLAS. PLENER. DZIEŃ.
Oczy patrzą
Patrzą i nie mogą przestać. IS 300 z fantazyjnie narysowanymi liniami przyciąga wzrok na ulicy, kiedy jedzie i na parkingu, gdy stoi. Wrażenie robi szczególnie kształt boku, nakreślony najpierw dłonią bez cieśni nadgarstka, a później uformowany w tunelu aerodynamicznym. Spójrzcie na wijącą się linię, która biegnie od przodu progu do tylnych lamp! Zdaje się żyć, ciągając oczy w tę i z powrotem. Tego nie zobaczycie u konkurencji. Audi i BMW mają po prostu konserwatywne linie i jedynie Mercedes, okazujący się najmniej zachowawczy spośród Niemców, dotrzymuje Lexusowi kroku.
IS jest też elegancki i świetnie czuje się tuż nieopodal lip Jana Kochanowskiego i jego dworku w Czarnolesie. Po prostu tu pasuje. Gdyby Kochanowski żył w naszych czasach, z pewnością jeździłby perłowym IS-em. Skąd ta pewność? Bo tak pisał o tłukącej się, zapewne niemieckiej konkurencji: „Panie, godno li, niech tę rozkosz z Tobą czuję: Niech drudzy za łby chodzą, a ja się dziwuję.”
Patrząc na wszystkie generacje IS-a widać, że japońskim projektantom ktoś zmienił ledwo trzymającą się kubka słabą kawę na mocniejszą i dosypywał do niej po dwie łyżeczki cukru na każdy łyk. Podczas, gdy większość na świecie równa do niemieckiej trójcy, kopiując ich rozwiązania i wygląd, Lexus pędzi w końcu swoją pełną niespodziewanych, wznoszących się łuków estakadą.
Dyskusyjny jest pełny linii przód, który albo się od pierwszego wejrzenia kocha albo nienawidzi. Faktem jest, że robi wrażenie swoją oryginalnością i budzącym respekt wyglądem w tylnym lusterku. Zaskakuje i nie pozwala przejść obojętnie bez komentarza. W skrócie: zamysł projektantów działa.
Kształt tyłu podporządkowany jest linii bocznej. Jest jego kontynuacją i zakończeniem. Tu nie słyszałem niczego poza opiniami typu: „Jest bardzo OK.”, „Pasi”, „Pięknie narysowany”.
Skutkiem tego, gdy parkujesz IS-a, odchodząc na kilka kroków, odwracasz się, by na niego spojrzeć. Czy istnieje inna, lepsza definicja dobrze dobranego dla siebie samochodu? Dla mnie nie.
Lexus z zewnątrz jest bezsprzecznie kuszący i elegancki. I podobnie jak Mr Hyde, eliminuje. Nie, nie staruszków. Konkurencję.
SCENA 2. CZARNOLAS. WNĘTRZE. DZIEŃ.
Tyłek siada
Siada w pół-skórzanych fotelach przed kierownicą i ma mieszane uczucia. O ile na zewnątrz Lexus jest liberalnym nonkomfornistą, opętanym panem Hydem, o tyle wnętrze zostało skrojone przez japońskie wcielenie poczciwego, konserwatywnego doktora Jekylla. Panowie z Kraju Kwitnącej Wiśni słyną z przywiązania do tradycji i znaleźli dla niej przystań w środku.
Tu nic nie krzyczy, nic się nie wije, nie zakłóca spokoju. Przypomina to filozofię kolorystów, uważających, że w pomieszczeniach, które nas otaczają oprócz jednej, wpływającej pobudzająco na nasze emocje, potrzebne są w większości barwy neutralne. Założę się, że podobnie pomyśleli w studiu projektowym Lexusa. Nie wszyscy, rzecz jasna. Karoserię pozwolili narysować specom od kreskówek, a wnętrze – mistrzom Zen. I wszyscy sprawili się na schwał. W środku odczuwa się harmonię, przytulność, pozycja za kierownicą jest świetna, siedzi się nisko i wygodnie. Ilość miejsca z przodu, a szczególnie z tyłu jest większa, niż byście się podziewali. Przed przednią szybą doskonale będą się czuć ci z was, którzy nie mają więcej niż 185 centymetrów wzrostu, za to do tyłu swobodnie wsiądzie koszykarz i ego pana Hyde’a.
Głowa ocenia
Bezwzględnie uwielbiam umiejscowienie przycisku start/stop. Nie jest na środku konsoli, ale zdaje się być w jej centralnym miejscu. W dodatku dla niego podciągnięto linię ciągnącą się od wywietrzników i postawiono niemalże na piedestale. Jest widoczny, łatwo dostępny i otulony liniami. Niby szczegół, a jaką robi robotę.
Punkt drugi – zegar. Szlachetny, opakowany w aluminium, analogowy, w centralnym punkcie. Strażnik tradycji.
Trzeci – zapamiętująca swoje ustawienie kierownica ze świetnie leżącymi w dłoni łopatkami. Tylko popatrzcie, w jaki sposób się budzi:
Dalej. Tunel środkowy skrywający układ przeniesienia napędu, na którym znajdują się też pokrętło trybów jazdy, podłokietnik ze schowkiem i wybierak skrzyni biegów. Jest tak wielki, że bez problemu można zamontować na nim fotelik dla dziecka albo zainstalować małe działko. Kiedy usiądziecie z przodu, odniesiecie wrażenie, że radykalnie zmniejsza przestrzeń życiową, odbiera tlen i przeszkadza w kontaktach fizycznych z pasażerem. To tylko pozór. Po najdłużej dobie stwierdzicie, że dzięki niemu czujecie się niczym doktor Jekyll siedzący przed kominkiem, w domowym fotelu z wielkimi, otulającymi ciało podłokietnikami. Jego rozmiary doceni również pasażer, gdy przyjdzie wam wprowadzić lexusowską tylnonapędówkę w ostry wiraż, dzięki czemu nie wybijecie mu ramienia ze stawu.
Materiały. Czego tu można się spodziewać? Przecież to Lexus – synonim luksusu, mającego swoje źródło w jakościowym doborze obić, dywaników, metali i plastików.
A minusy? Dokładniej – minus. Jeden.
Chciałbym, by spece od kreskówkowych linii upili na umór mistrzów Zen japońską sake, a później zmontowali na nowo wraz z nowym softem system komunikacji, złożony z 10-calowego ekranu, pokrętła sterującego i paru przycisków. Bo kiedy się go uruchamia, ma się wrażenie przeniesienia w wolno działającą i nie wiedzącą dokąd zmierza przeszłość. Podobnie jak w Lexusie, i w Niemczech mistrzów projektowania karoserii trzymano z daleka od elektroniki. I tak, Niemcy mają zachowawczą stylizację, ale high-endowy system multimedialny, a Lexus odwrotnie: zaimplementowany soft na wzór Windows Visty w środku, a sylwetkę z końca XXI wieku na zewnątrz. I tak źle, i tak niedobrze. Przestarzałe multimedia są zasługą nie akceptowania googlowskiego systemu Android Car z powodu podejrzeń o brak bezpieczeństwa użytkowników oraz nie do końca zadowalającego szefów Toyoty applowskiego Car Playa. Ten ostatni pojawił się w nowym Aygo, ale Toyota pracuje z kilkoma innymi producentami samochodów i systemów medialnych nad własną platformą – Automative Grade Linux (AGL). Ma ona zadebiutować w nowej Camry już w tym roku.
Nie jest też tak, że multimediami w Lexusie nie da się sterować. Bo da się. Ale po przyzwyczajeniu okupionym irytacją choleryka. Koherencja – to jest to, nad czym w Lexusie muszą jeszcze popracować. Są na dobrej drodze.
Uszy słyszą
Robert Louis Stevenson tak pisał o swoich bohaterach: „Jekyll odczuwał troskę więcej niż ojcowską. Hyde obojętność więcej niż synowską”. Jedno zdanie. Kwintesencja 245-konnego, dwulitrowego, uturbionego silnika IS-a. Mógłbym postawić tu kropkę i pozostawić wam interpretację tego, co poeta miał na myśli, ale nie. Zanudzę was.
Otóż lexusowska trzysetka jeździ w trzech trybach na elektronicznym pokrętle, ale w dwóch mechanicznych. To cykle pracy: ojcowski – Atkinsona i synowski – Otta. Ten drugi jest nam dobrze znany, bo większość z naszych silników wykorzystuje go na co dzień i jest na niego skazana.
W silniku czterosuwowym mamy suw ssania, suw sprężania, suw rozprężania (pracy) oraz suw wydechu. Różnica w atkinsonowskim cyklu w stosunku do tradycyjnego cyklu Otta polega na tym, że kiedy zaczyna się suw sprężania, zawory są wciąż otwarte. Zamykają się z pewnym opóźnieniem, dlatego suw sprężania zostaje wyraźnie skrócony. Nie sprzyja to uzyskiwaniu dużej mocy maksymalnej, ale taki zabieg bywa stosowany, gdy priorytetem jest obniżenie zużycia paliwa, lepsze wykorzystanie energii spalin oraz większa sprawność silnika.
Silnik Lexusa i kilku modeli Toyoty ma więc dwie natury. Pierwsza dostarcza wysokiego momentu obrotowego, kontrolowanego majtania tyłem, rasowego dźwięku rzędowej czwórki i spalania adekwatnych ilości benzyny (ok.10 l/100 km), druga – odprężenia i uczucia łagodnego połykania kilometrów za rozsądne pieniądze (ok.8 l/100 km). Jak będziemy z nimi żyć, zależy tylko od nas. Przy pomocy pokrętła na konsoli hyde’owskie zapędy możemy hamować, dopuszczając do głosu rozsądnego doktora Jekylla. Albo, jak było w moim przypadku, odwrotnie.
SCENA 3. DROGA. PLENER. DZIEŃ.
Ręce kierują
Jak jeździ Lexus o dwojgu osobowości? Atkinson (Jekyll) – w trybach „Eco” i „Normal” – łagodnie i niezwykle cicho. Zegary zmieniają kolor (na zielony i niebieski w zalezności od trybu), a silnika nie słychać nawet przy 190 km/h. Oczywiście nie jeździłem nim aż tak szybko, kopiuję to stwierdzenie od niemieckich kolegów. Przy 125 km/h słuchałem „4:33” Johna Cage’a (www.youtube.com/watch?v=gN2zcLBr_VM) i przeszkadzał mi jedynie szum samochodów przejeżdżających obok. To nie przesada. Spróbujcie i przekonajcie się sami.
Tryb „Sport” aktywowany pokrętłem zmienia nie tylko kolor na desce rozdzielczej na czerwony. Utwardza również zawieszenie, a pan Hyde w cyklu Otta wychodzi na miasto, również za dnia. Świetne prowadzenie w zakrętach, przebiegłość i zwinność, jakby Hyde trzymał się przerośniętymi pazurami wewnętrznej strony wiraży robi wrażenie nawet na wielbicielu układów kierowniczych z Alfy Romeo. 245 koni nie przyspiesza do setki w 4 sekundy, ale szybkość działania skrzyni biegów, którą nawet w trybie automatu można pogonić przytrzymując dłużej minusową łopatkę i spory moment obrotowy wykręcają usta w uśmiech.
Kiedy wyłączyć mu kontrolę trakcji – tańczy, kręcąc tyłkiem niczym zawodowy fordanser. Daje się przy tym łatwo opanować, zawdzięczając to precyzyjnemu układowi kierowniczemu i świetnie ustawionemu zawieszeniu.
SCENA 4. OLSZTYN. ULICE. NOC.
Serce przyspiesza
Nocą IS300 staje się rasowym, 99-procentowym panem Hydem. Wyjrzałem na niego przez okno, kiedy stał pod domem i zaświeciłem latarką. Nie, to nie jest grzeczny samochód. Szczególnie nocą.
Tak. Definitywnie chciał jechać na miasto i zrobić coś od czapy. Szczerząc się w dziwacznym uśmiechu, włączyłem go w tryb sportowy i ruszyłem. Nie przejechałem 10 kilometrów. Kazał mi się zatrzymać pod salonem Hondy.
To samo zrobił kilka ulic dalej, przed salonem Opla.
Zaznaczał teren, szukał guza. Miał dość wąchania róż w ogrodzie Kochanowskiego. Dostał uczulenia na pyłki lipy. Znudził się Atkinsonem. Próbowałem go uspokoić, ale nerwowe kręcenie pokrętłami trybów jazdy i edukacyjne rozmowy znarowiły go jeszcze bardziej. Chciał sprać komuś tyłek. I sprał, startując kilkukrotnie spod czerwonych świateł w jedynym słusznym trybie. Jego ofiarami padły dwie beemki: trzylitrowa e46, dwulitrowa f30 z taką samą liczbą koni jak w Lexusie i jedna, dwulitrowa Insygnia. Wszystko, rzecz jasna, w zgodzie z przepisami ruchu drogowego.
Doktor Jekyll czuwa. 1 procent kontroli wystarcza mu w zupełności.
Tekst i zdjęcia: Paweł Staszak