Czy RAV4 jest lepszy od rosyjskiego baletu na żywo?

Niczego nie było w planach. Późny, zimny listopad ma właśnie to do siebie – brak planów. Wróciłam do domu po 12-godzinnym dyżurze i marzyłam jedynie o swoim kocu, gorącej czekoladzie z chilli i ulubionym serialu. Otworzyłam drzwi i przywitała mnie cisza. Jeśli nie mieszkacie sami lub macie dzieci, cisza zazwyczaj oznacza, że dzieje się coś, czego się nie spodziewacie.
Nie myliłam się i tym razem. Mój ukochany wyskoczył przede mnie, machając mi przed oczami dwoma kawałkami papieru.

Na pierwszej randce, kilka lat temu, powiedziałam mu, że słucham Czajkowskiego. Zadumał się na chwilę, jakby spodziewał się odpowiedzi w stylu: „Uwielbiam disco polo” albo „Znam na pamięć wszystkie kawałki Tokio Hotel”. Zapamiętał to i pięć lat później kupił dwa bilety na „Jezioro Łabędzie” Royal Moscow Balletu.

Nim się obejrzałam,  siedziałam na skórzanych fotelach nowej Toyoty RAV4, którą chciał przed kupnem przetestować. Jechaliśmy do Gdyni, a moim jedynym zadaniem było narzekać na samochód. Tak – narzekać.

Przez sto kilometrów paplałam o tym, że podoba mi się „to” i „tamto”, a on wciąż był niepocieszony. Pewnie dlatego, że mnie zna. Często mówi, że w „Słowniku języka polskiego” przy definicji „maruda” powinni zamieścić mój portret. Miałam robić to, co robię najlepiej, a tymczasem okazało się, że robię to najgorzej.

Na każdym postoju oglądałam wnętrze. Otwierałam wszystkie schowki i wsadzałam rękę w zagłębienia. Przecież coś musieli spartolić! Oceniałam równość przesyć na skórze, spasowanie elementów i ich odporność na czerwony lakier z paznokci. Rozkręcałam na pełen regulator audio JBL-a, nasłuchując drgań plastików i narażając się na utratę słuchu. No nic!

Wiedziałam, że jego wiara w moje zdolności do szukania dziury w całym blednie. „Dawaj kierownicę!” – krzyknęłam. Chciałam sprawdzić, jak się prowadzi. To duży wóz, myślałam, na pewno będzie niechętnie przyspieszał i tańczył jak kanapa wnoszona po schodach przez dwóch pijaczków. Nie.
RAV4 zachowała się wzorowo nawet wtedy, gdy próbowałam wyjąć odrobinę tuszu do rzęs z oka i na ułamek sekundy spuściłam z oka samochód przed nami. Coś nagle głośno zapikało, usłyszałam jego „Uważaj!”, kątem oka dostrzegłam między zegarami czerwone pole z napisem „Brake!” i RAV4 natychmiast wyhamowała kilkanaście centymetrów przed tylnym zderzakiem samochodu z przodu. Nie, tego też nie mogłam uznać za wadę samochodu.

Po kilkudziesięciu kilometrach wleczenia się w hybrydowej ciszy z oszałamiającą prędkością 40 km/h z powodu robót drogowych, wjechaliśmy na drogę ekspresową. Postanowiłam włączyć tempomat z radarem i stał się cud. W końcu coś było nie tak! Nie z samym tempomatem, bo ten działa świetnie, utrzymując stałą odległość od poprzedzającego wozu, ale gdy ten zmieni pas, Toyota gwałtownie przyspiesza do zadanej wcześniej prędkości, a chwilowe zużycie paliwa sięga według wskazań komputera 41 litrów na 100 km! Prawie 200-konny silnik zrywa się do skoku i pochłania mnóstwo benzyny. A przecież, gdy ma się hybrydę, czerpie się przyjemność z jej oszczędzania. Nie rozumiałam dlaczego RAV4 nie przyspiesza płynnie tylko chłoszcze wszystkie swoje mechaniczne konie, pobudzając je do galopu. Rozemocjonowana faktem, że udało mi się wsadzić łyżkę dziegciu w tę masywną beczułkę miodu, podzieliłam się tym z ukochanym. W odpowiedzi dostałam wzdrygnięcie ramionami i ziewnięcie. Dla niego wszystko było w najlepszym porządku.


Kiedy poirytowana zapytałam go, jakie on widzi wady w tym samochodzie, odrzekł: „Mankamentem jest to, że nie widzę w nim żadnych wad”. To samo powiedział, gdy oglądaliśmy „Jezioro Łabędzie pięć godzin później.  Za to ja miałam używanie na niewygodne krzesła, zły kąt patrzenia, że było za gorąco, że źle dobrałam perfumy i z powodu braku zimnej wody do picia.

Przez dwie godziny żyłam myślą, że tuż przed wejściem do Gdyni Arena czekała wysoka, ze świetnie wyprofilowanymi i podgrzewanymi  fotelami,  pachnąca nowością i schłodzoną w schowku butelką wody RAV-ka, będąca odtąd dla mnie kubkiem gorącej czekolady z odrobiną chilli. I kiedy tylko chcę posłuchać „Jeziora Łabędziego” Czajkowskiego, schodzę do niej i odpalam JBL-e.

A nad morzem, listopadem też może być pięknie.

Paulina Umińska